Forum Bractwo Wiernych Jedi Strona Główna Bractwo Wiernych Jedi
Forum Bractwa Wiernych Jedi
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

moje najnowsze dzieło :P

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Bractwo Wiernych Jedi Strona Główna -> http://bwj.netarteria.pl/Forum/
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Asim
Administrator



Dołączył: 10 Wrz 2005
Posty: 143
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 22:38, 06 Gru 2006    Temat postu: moje najnowsze dzieło :P

-Co dalej? Poddamy się? – Melkar, dwudziesto paro letni galhijczyk, mówiąc patrzył poza obręb murów, na których stał. Jego rozmówca L’oric, obserwował ten sam fragment horyzontu. Tumany kurzu wzbijane przez Armie Imperium Falarskiego, pod dowództwem Jednookiego Fezla:
-Podobno D’azz chce poddać Szkarłatną Gwardie. Mówią, że przekonał go ten barbarzyńca, który głosi żeby bronić Genisbaru, twierdzi, że mamy tam większe szanse. Chce się tam wycofać – Z minimalnymi stratami armia Fezla zdobyła trzy wielkie miasta kontynentu Hubaru.
-Spójrzmy prawdzie w oczy, Jednooki dysponuje trzema Wielkimi Magami – młodzieniec odgarnął z czoła opadające na nie krótkie blond włosy. Wydawały się być bardzo jasne w połączeniu z jego ciemną karnacją.
-Podobno pod Vanguardem jeden z nich został na jakiś czas zneutralizowany..,
-To było trzy miesiące temu! Na pewno już wylizał wszystkie rany. Chodź. - oboje oddalili się w kierunku placu wschodniego. Melkar był galhijczykiem, mieszkańcem dalekiego Galhu, ludu bardzo wojowniczego. Z powodu położenia rodzimego miasta sami rzadko byli zagrożeni, więc często można było ich spotkać w innych wielkich miastach, w których akurat była potrzebna pomoc. L’oric należał do Lio’san, wysokich ludzi o białej skórze, którzy najczęściej chodzi ostrzyżeni na łyso. Był magiem używającym Starval Lion, Wrót Światła.
-Musze załatwić kilka spraw, proponuje odwiedzić jedną z karczm, powiedzmy… za dwa dzwony w Ostrym Zębie. Pościągaj znajomych.
-Jasne – zgodził się z magiem Melkar.

Swoje pierwsze kroki galhijczyk skierował do świątyni Serafin – bogini węży. Mieszkała tam jedna z jego przyjaciółek, Zala Wężousta. Dom pani węży znajdował się przy północnej bramie, więc by się tam dostać z placu wschodniego trzeba było przejść spory odcinek. Nadal nie wiedział nic o poczynaniach Szkarłatnej Gwardii, właściwie jedynej siły, której Fezl mógł się obawiać. Była to jednostka elitarna założona przez Księcia D’azza, w czasach wojen poprzedzających inwazje Imperium Falarskiego. Dzięki niej zapanował pokój, Książe wyznaczył namiestników, dzięki niemu został podpisany sojusz pomiędzy wielkimi miastami. To było ponad pięćdziesiąt lat temu. Do dzisiaj sojusz się umocnił, co prawda niektóre wielkie miasta próbowały buntu, lecz te były szybko tłumione.
W świątyni jak zawsze panował mrok, zakapturzone akolitki biegały w jak mu się zdawało większym niż zwykle pośpiechu. Kierując się do komnat starszych Sióstr Nocy musiał przejść przed ołtarzem, na którym wyrzeźbione były dwa ogromne węże, potężne służki bogini: naxay. Jeden zrobiony był z marmuru, drugi z granitu, oba posiadały ogromne szmaragdy zamiast oczu. Były to kobry, mimo iż nie było tego widać po ołtarzu, Melkar wiedział że oba są zielone w złote pasy.
Gdy doszedł już do komnaty swej przyjaciółki zastał ją zamkniętą na klucz, podszedł do jednej z przechodzących dziewczyn i zapytał ją o Zale, dowiedział się że znajduję się ona na wyższych piętrach, zastrzeżonych tylko dla wyznawców Serafin.
Postanowił nie czekać aż zajdzie a sam się tam dostać. Ruszył w kierunku schodów. Ciągle trzymając się cieni, powoli się poruszając pokonywał kolejne stopnie. Co chwili chował się w jakiejś wnęce by uniknąć wzroku akolitek. Po paru minutach dostał się na drugie piętro, zobaczył idącą w jego stronę grupę wyznawczyń Serafin. Szybko wszedł w jakieś drzwi i zobaczył przed sobą długi korytarz, ciągnął się prosto przez jakieś dwadzieścia metrów, jedyne drzwi znajdowały się na drugim końcu. Korytarz był dobrze oświetlony przez wielką szybę która znajdowała się w suficie, po paru metrach drzwi na końcu korytarza otworzyły się z trzaskiem i młody galhijczyk zobaczył węże. Tysiące węży, które pędziły po posadce i ścianach w jego stronę. Po chwili za wężami pojawiły się Siostry Nocy z batami w rękach, Malkar szybko przylgnął do ściany. Węże mijały go, nie zwracając na niego uwagi. Za gadami pojawiły się starsze akolitki. W jednej z nich młodzieniec rozpoznał Zale.
-Zala!
-Melkar! Co ty tutaj robisz! – Wężousta była piękną churissanką, miała dwadzieścia dwa lata i ubrana była w gustowny zielony płaszcz, oraz czarny jednoczęściowy kombinezon. Długie brązowe włosy były rozpuszczone.
-Nie mogę Cię już odwiedzać?
-Przepraszam cię, ale prawdopodobnie kult Serafin opuszcza Churis. Wysłaliśmy posła do Jednookiego czy pod ich okupacją nadal będziemy mogli wyznawać naszą boginie i czy nie zniszczy naszej świątyni – kobieta wydawała się wyraźnie speszona - Jeśli nie, wyjeżdżamy jak najdalej stąd. Może nawet do samego Galhu
-Oh, gdybyś zmieniła zdanie będę w Ostrym Zębie razem z L’oriciem.
-Życzę wam szczęścia. Spotkamy się jeszcze kiedyś.
-Oczywiście - w oczach chłopaka widać było smutek – już musze iść. I przeproś za mnie boginie że wtargnąłem na teren jej świątyni. Po odejściu Melkara, stała jeszcze parę minut w tym samym miejscu.
-Zala! Co ty tu jeszcze robisz? Właśnie wrócił poseł od Fezla. Arcykapłanka kazała się zebrać w głównej Sali. Chodź!

Melkar pokręcił się jeszcze trochę po mieście poczym ruszył w kierunku karczmy. Była ona położona zaraz pod wschodnim murem, w starym magazynie. Po przejściu przez drzwi w wchodzącego uderzał ostry zapach tytoniu, całe pomieszczenie było zadymione. Rozmowy przy piwie toczyły się przyciszonym głosem, na tle obitych drewnem ścian biała i łysa głowa L’orica świeciła niczym latarnia. Razem z nim przy stole siedziało około piętnastu osób, galhijczyk rozpoznał dwóch magów, którzy czasem przychodzili do Lio’sana, był tam też jego znajomy Yef. Gdy doszedł do stolika jeden z magów tłumaczył innym coś zawzięcie. Na widok Melkara L’oric przerwał mówiącemu:
-Jesteś chłopcze. Widzisz tych tutaj? – wskazał na paru nieznajomych – to Vanguardczycy z oddziału Straceńców. Bronili swego miasta i zdążyli uciec by bronić kolejnych.
-Widzieliśmy tych najeźdźców – odezwał się jeden z nich – są strasznie słabi! Gdyby było nas więcej….
-Uciekli przez Wrota, tylko ich mag zmarł już tutaj. Pójdziemy z nimi. Jesteś już na liście ich oddziału – widocznie L’oric wszystko już ustalił.
-Dobra, przenocuje tutaj. Dajcie znak gdy będziecie wiedzieli gdzie będziemy się bronić.
Swój pokój dostał na drugim piętrze, z okna miał widok na główną ulice idącą do bramy wschodniej. Pomieszczenie było skromnie urządzone, oprócz łóżka miało jeszcz krzesło, stolik i wieszak na płaszcz. Galhijczyk usiadł na łóżku i zaczął myśleć o nadchodzącej bitwie. Po chwili usłyszał pukanie:
-Proszę – w drzwiach pojawił się L’oric, – Czego szukasz przyjacielu?
-Eh, tak przyszedłem porozmawiać – biały mag usiadł na krześle – to będzie twoja pierwsza bitwa z Falarczykami.
-Umiem walczyć! Sam widziałeś! Pokonywałem wielu przeciwników! – w oczach młodego galhijczyka pojawił się gniew.
-Tak, ale walka zawsze jest niebezpieczna – Lio’san mówiąc wyraziście gestykulował – w czasie bitwy proszę cię byś na siebie uważał.
-Zabije wielu wrogów… - w tej chwili drzwi otworzyły się i przeszedł przez nie zakapturzona postać.
-Postanowiłam zostać. Jestem z wami – Zala zdjęła płaszcz i zobaczyli jej skórzaną zbroje, na piersi miała malunek w kształcie kobry. Na plecach niosłą h’ankh, broń kapłanek, był to kij z ostrzami mieczy na obu końcach. L’oric westchnął:
-Jeszcze jedna osoba do ochrony…
-Nie bój się o mnie, będę bronić twoich pleców – Wężousta uśmiechnęła się promiennie – dostaliśmy nową wiadomość. Fezl otrzymał wsparcie w postaci Dłoni.
-Nie będzie wolno się nam wychylać… nawet z waszym zapałem nie zabijecie jednego z jego zabójców – mag nagle jakby zmalał – czas już spać, jutro czeka nas bitwa.

Nazajutrz okazało się, że będą bronić kawałku muru zaraz obok wschodniej bramy, falarczycy rozbili obóz wokoło miasta. Już wcześniej Namiestnik ogłosił, że miasto nie podda się bez walki, więc wroga armia przystąpiła do oblężenia. Zaraz też rozległ się stukot młotków wydawany podczas budowy wielu wież oblężniczych oraz katapult. Straceńcy stacjonowali w magazynie, zaraz obok muru, więc nie musieli czekać w pełnym uzbrojeniu. Czekając na bitwę grali w karty. Gdy rozległ się alarm wszyscy rzucili się po broń. L’oric założył swą starożytna zbroje, w słońcu lśniła w setkach kolorów, mag miał olbrzymi dwuręczny miecz. Przez chwile Melkar zastanowił się gdzie znajdzie miejsce by nim walczyć? Galhijczyk sam miał na sobie tylko skórzaną zbroje a przy pasie dwa długie noże, kolejne dwa, lecz krótsze schowane były w butach.
Gdy wspięli się na mur ich oczom ukazał się widok falarskiego obozu, namioty porozkładane w rzędach, chorągwie oddziałów powiewające na wietrze. Od wczorajszego popołudnia liczebność Straceńców zwiększyła się prawie dwukrotnie, w tej chwili setka z nich stała na murach a dwie kolejne były gotowe przybyć w razie strat. Wielu Vanguardczyków mieszkających na stale w Churis zasiliło ich oddział, żony tych mieszkańców wyszyły sztandar, który teraz powiewał na wietrze, na chorążego wybrano Arthasa – starszego już Straceńca, weterana bitwy o Vanguard.
Na chorągwi widać było palące się miasto, i uśmiechającego się nad nim falarczyka z wybitym okiem. Wielu z kompanów Melkara nie brało jeszcze nigdy udziału w bitwie, co nie rokowało zbyt dobrze. Po prawej od ich kompani stała chorągiew Pustynnych Lwów, żołnierzy służących Bogowi Wojny: Rashowi, po lewej mieli Wschodnią Bramę, przy której stacjonowała grupka Szkarłatnej Gwardii oraz Jeźdźcy Wiatru w pełnych zbrojach gotowi do szarży, gdy tylko padnie brama. Dalej czekała na walkę regularna piechota namiestnika i kolejne dwa oddziały ochotnicze.
Po paru chwilach wieże oblężnicze ruszyły naprzód. Zaraz za nimi kryli się żołnierze, obrońcy ostrzeliwali napastników z łuków i kusz oraz obrzucali ich kamieniami. Melkar stał troche z boku, ponieważ pierwszy impet natarcia miała na siebie przyjąć piątka z ciężkimi zbrojami. Uzbrojeni w długie miecze mieli odbić pierwszą fale, celem Straceńców było zepchnięcie wroga do wieży i podpalenie jej.
W pierwszej linii stał L’oric. Machina podjechała na odległość dwóch metrów i drewniany most opadł, zaraz też wybiegli z niego pierwsi żołnierze. Była to lekko zbrojna kompania, mag ciął poziomo swym wielkim mieczem. Pierwszy żołnierz, który wpadł pod miecz upadł z rozciętym brzuchem, kolejny zdążył zasłonić się tarczą, lecz ta wypadła mu z ręki wylatując na parę metrów poza mur. Pozbawiony ochrony wojownik rzucił się pomiędzy L’orica a drugiego ciężkozbrojnego Straceńca i został zaatakowany przez Vanguarczyka z dwuręcznym toporem, w starciu z taką bronią jego skórzana zbroja została przecięta na pół razem z ciałem. Po stracie siedmiu żołnierzy wróg wycofał się do wieży, przez przed pole miasta zaczął w ich stronę maszerować ciężko zbrojny oddział. Z jeden baszty wystrzelił pocisk z balisty i trafił w przeciwnika, pięciu żołnierzy już się nie podniosło.
-Zawołajcie jeszcze jednego ciężkiego z dołu! Varrack dostał buzdyganem w głowę! – jeden ze Straceńców schodził właśnie z muru chwiejnym krokiem.
-Ciężcy odejść na bok! Kolej na średnich – do przodu wysunęli się wojownicy w kolczugach, nosili po tarczy i broni ręcznej: toporach, mieczach, korbaczach lub buzdyganach. Po paru chwilach doszło do kolejnego starcia, w tych pojedynkach szanse były wyrównane i gdyby nie pomoc nożowników, którzy zwinni podcinali ścięgna imperialistą mogli by szybko oddać pola. Melkar okrążający właśnie walczącego wroga został zaatakowany przez innego, rzucił się na bok i cudem uniknął ciosu mieczem, rozlana krew spowodowała ślizg pod nogi innego żołnierza wroga. Ciął nożem w kolana przeciwnika, lecz ten zobaczył go i podskoczył, broń zamiast trafić w nogę przeszył powietrze. Przeciwnik uniósł miecz by go dobić, tym samym odsłaniając się na cios zadany mieczem na kiju. Ręka wroga została całkowicie odcięta przez broń Zali.
-Dzięki! – Powiedział Melkar. Przyjaciółka nie miała nawet czasu odpowiedzieć, ponieważ walczyła już z kolejnym przeciwnikiem. Gdy tylko stanął na nogi zaatakował go kolejny przeciwnik, nożem trzymanym w lewej dłoni odbił cios miecza poczym sam zaatakował prawą ręką. Nóż wbił się w szyje przeciwnika, a ten charcząc upadł. Tym razem to nożownik zaatakował pierwszy swego przeciwnika, falarczyk zasłonił się tarczą i sam kontratakował swą buławą, ta trafiła w bok galhijczyka. Wyraźnie uznał młodzieńca za pokonanego, ponieważ przeszedł do kolejnego przeciwnika. Powoli wstając czuł ogromny ból w prawym boku, rozejrzał się dookoła: miał obok siebie kawałek pustego miejsca, walki toczyły się wszędzie wokół niego. Nagle przed nim otworzyły się Wrota, wyskoczyła z niej ręka zakuta w zbroje, złapała go za ramie i wciągnęła do środka.
-L’oric! Uważał trafił mnie w bok! – Melkar trzymał się rękami brzucha, na jego twarzy widać było ból.
-Dobra, nie gorączkuj. Uratowałem ci skórę. – Zbroja maga niegdyś lśniąca teraz oblepiona była krwią. – Zabieram cię do uzdrowiciela, możesz mieć połamane żebra.
Galhijczyk gdy podniósł wzrok zobaczył, że jest na podmokłym terenie, trawa sięgała mu do kolan, na horyzoncie widać było jezioro, a przy nim piło stado antylop. Widząc to szerzej otworzył oczy
-Podoba ci się w mojej ojczyźnie? – Mag był widocznie rozbawiony zachowaniem młodzieńca. – Chodź za mną – Mag ruszył w bliżej nieokreślonym kierunku, po przejściu paru kroków zatrzymał się i otworzył Wrota Starval Lion.
-Wchodź, ja wracam na pole walki.
Gdy Melkar wrócił do swego świata znalazł się w pomieszczeniu, które robiło za szpital polowy, zaraz też podszedł do niego uzdrowiciel i pokazał mu łóżko. Nigdy nie był leczony magicznie i uczucie to wcale mu się nie spodobało, ciało czuło się świetnie, ale głowa sprzeciwiała się temu wszystkiemu i wydawała się robić na złość boląc okropnie. Chwile potem dostał jakieś środki usypiające i zapadł w błogi sen.

Nazajutrz obudziwszy się stwierdził, że czuje się o wiele lepiej i odkrył też, że nie leży już w placówce medyków a w koszarach Straceńców. Obok niego, na sąsiedniej pryczy leżała Zala Wężousta która, na pierwszy rzut oka nie odniosła żadnych ran. Melkar usiadł na swym posłaniu i wyciągnął się, wstał poczym podszedł do stołu, leżał na nim dzbanek. Nie zauważył kubków, więc wypił to, co zostało bezpośrednio z naczynia. Po całym pomieszczeniu poukładane były śpiące ciała, niektórzy nosili ślady odniesionych obrażeń: bandaże na głowach, rękach lub innych częściach ciała. Z drzwi prowadzących do łazienek wyszedł L’oric, ubrany był w schludny płaszcz.
-Obudziłeś się już? – mag uśmiechnął się, Melkar wstał pośpiesznie.
-Co z bitwa? Jak straty? Czemu uśpili mnie bez mojej wiedzy? – wymachując rękami wyrażał swoje zdenerwowanie
-Straciliśmy szesnastu Straceńców, zabiliśmy trzydziestu trzech, mury się trzymają, wszystko dobrze – przy wypowiadaniu strat Lio’san posmutniał. Gdy młodzieniec przypomniał sobie bitwę, zorientował się, że jego poprzednie przed bitewne podekscytowanie było całkowicie nie na miejscu.
-Zabijanie wcale nie jest fajne, jest okrutne. Widziałem jak jego oczy gasły.
-Powiem ci coś mądrego. Dla ciała pancerz dostaniesz od armii, dla duszy musisz sobie wykuć sam – L’oric westchnął – nie wracaj dzisiaj na mury.
-L’oric…. Może mógłbyś mnie wpuścić do swych Wrót. Tam było tak przyjemnie…
-Nie
-Czemu?
-Lio’san nie lubią gości – warknął mag wyszedł.

Przez cały dzień nie wychodził z domu, nie chciał widzieć tych wszystkich okropności wojny. Siedział w koszarach i tylko od czasu przyjmował rannych, ale opatrzonych już w namiocie uzdrowiciela, Straceńców. Czasem przelotnie przechodzący wypowiedział przyciszonym głosem poniesione przez obrońców straty. Zala opuściła go, gdy tylko się obudziła, Ci, którzy leżeli ranni nie byli rozmowni. W końcu zdecydował wrócić na mury, założył swoją, troche zdezelowaną zbroje, do pochew włożył dwa noże. Tak przygotowany wyruszył na ulice, postanowił pójść kierunku bramy północnej. Walka tam toczyła się już w mieście, każda alejka była punktem oporu i miejscem ulokowania strzelców.
Melkar rzucił się w wir walki. Pierwszy przeciwnik był od niego dużo niższy i chowając się za wielką tarczą czekał na pierwszy ruch młodzieńca. Gdy galhijczyk spróbował ataku, z za tarczy z oszołamiającą prędkością wyskoczył miecz przeciwnika. Unikając ciosu przeciwnika odskoczył w lewą stronę. Upadł na ziemie oszołomiony, zdążył tylko zobaczyć przeciwnika biegnącego w jego stronę, nagle z boku pojawił się konny wojownik, który zaabsorbował uwagę przeciwnika. Gdy tylko wstał zorientował się, że pojedynek kawalerzysty z imperialistą ciągle trwa. Okrążył konia sojusznika i spróbował zajść wroga od tyłu, ten cofał się coraz bardziej by tego uniknąć. W końcu został przyparty do muru alejki. Tym razem obrońcy spróbowali zajść go od dwóch boków. Widząc to pieszy żołnierz rzucił się biegiem naprzód, próbując przebiec pomiędzy dwoma przeciwnikami. Był to jego ostatni błąd, kawalerzysta dogonił go i wbił mu miecz w plecy. Jeździec odjechał a Melkar rozejrzał się za kolejnym przeciwnikiem, nagle zobaczył chorągiew wrogiego oddziału. Obok niej toczyło walkę paru imperialistów, galhijczyk zauważył, że wszyscy oprócz chorążego zajęci są pojedynkami. Ruszył w kierunku wroga, próbował go okrążyć, lecz ten w porę zauważył ten manewr, dopiero teraz nożownik zauważył, że sztandarowy nie jest bezbronny, w lewej ręce trzymał miecz, a sztandar po obu stronach był zaostrzony. Melkar podbiegł do przeciwnika by zniwelować przewagę, którą dawał mu sztandar, zaatakował go lewym nożem tnąc od dołu do góry, lecz cios został sparowany, i galhijczyk dostał w pierś drzewcem od sztandaru, w oszołomieniu wyprowadził cios prawą ręką. Nóż wbił się w lewe ramie wroga, z jego gardła wydobył się krzyk bólu i wściekłości. Młodzieniec z zadowoleniem zauważył, że ranne ramie opadło bezwładnie. Tym razem cios drzewcem wymierzony był z taką siłą, że trafiony, odleciał na prawie dwa metry, gdy otworzył oczy zobaczył biegnącego w jego stronę chorążego, przetoczył się parę razy w prawo i rzucił nożem. Broń wbiła się w krtań przeciwnika, upadając wypuścił sztandar. Ten złapał jakiś żołnierz w zbroi cały we krwi. Melkar podbiegł do niego.
-Ej! To ja go zdobyłem! – strata sztandaru spowodowała odwrót sił wroga.
-Kim ty do cholery jesteś?! Co tu robisz?! – młodzieniec pomyślał chwile by przypomnieć sobie jego rangę.
-Szeregowy Melkar, Straceńcy – wypowiedział nauczoną na pamięć formułkę. Na to sojusznik roześmiał się serdecznie.
-Książe D’azz, Szkarłatna Gwardia – w oczach młodzieńca pojawił się błysk szacunku.
-Przepraszam Książe.
-Za co? Trzymaj – wojownik podał galhijczykowi sztandar – gdybyś kiedyś chciał dojść do Szkarłatnej Gwardii, przyjdź do mnie. Jest bitwa do wygrania – dowódca elitarnego oddziału oddalił się. Razem ze sztandarem chłopak pobiegł do koszar Straceńców. Mijając płonące domy i inne ślady zniszczeń miasta, jego radość ze zdobycia sztandaru trochę przygasła. Gdy dotarł do magazynu, nie zastał nikogo obok śpiących rannych, więc schował sztandar pod łóżko i usiadł na krześle. Za dwa dzwony do magazynu wpadł L’oric.
-Gdzie ty byłeś?! Miałeś zostać w koszarach! Szukałem cię wszędzie! – zaraz za magiem próg przekroczyła Zala i paru innych Straceńców, wszyscy byli bardzo zdenerwowani.
-Musiałem pomóc Księciu przy północnej bramie – Lio’san już otworzył usta by coś powiedzieć – i zdobyłem to – wyciągnął wrogą chorągiew spod łóżka i uśmiechnął się promiennie.
-Księciu? – wyrwało się jednemu z Straceńców.
-Tak! Przeszli przez bramę i wtargnęli do miasta, musieliśmy ich wyprzeć za bramę – galhijczyk roześmiał się – D’azz zaproponował mi przejście do Szkarłatnej Gwardii gdybym kiedyś chciał.
-No gratuluje, ale i tak należy ci się opieprz za to samodzielne wyjście – mag sprawiał wrażenie jakby zdobycie sztandaru nie zrobiło na nim wrażenia.
-Hm – chrząknął jeden z przebywających w pomieszczeniu Vanguardczyków – Jako Kapitan Straceńców awansuje cię na Sierżanta. Sierżancie Melkar, zbierz swoją drużynę i wspomóż wschodnią bramę.
-Jasne, L’oric, Zala i wy – wskazał na grupkę ludzi grających w tej chwili w karty. Widać byli to weterani, ponieważ od razu wstali, wzięli broń i ruszyli do wyjścia. Na zewnątrz minął ich kurier biegnący szybko w stronę przeciwległej bramy. Miasto które utrzymywało się przecież dopiero drugi dzień było zniszczone. Nawet gdyby je obronili, to ludzie nie mieliby do czego wracać: zniszczone domy, pożary których nikt nie gasił. Dotarcie do ich celu zajęło im tylko parę naście uderzeń serca, widok który się im ukazał nie był pocieszający. Wschodnia brama padła, ostatki Jeźdźców Wiatru broniły się rozpaczliwie przed naporem wroga, przez umysł młodzieńca przeszła myśl gdzie jest piechota Namiestnika. Szybko wyleciało mu to z głowy gdy wpadł w wir walki.

-Generale? – młody falarczyk, zapewne kurier oddychał ciężko po biegu z oddalonego o prawie kilometr miasta – Jeden z oddziałów prosi cię byś coś zobaczył.
-Ja?
-Tak, mówią że to nie tyle ważne co ciekawe.
-Gdzie?
-Wschodnia Brama
-Magowie, ochraniać mnie – generał bez zbroi wyszedł z obozu. Kierując się w stronę bramy zastanawiał się co mogło wzbudzić zainteresowanie jednostki. Szturm na miasto przebiegał bardzo sprawnie i mimo sporych strat lada dzień powinno paść. Na swym koniu podjechał do czekających żołnierzy stojących sto metrów od muru.
-Generale, proszę zobaczyć sztandar oddziału stojącego na lewo od bramy – Fezl przyjrzał się mu bliżej. To przecież ja! Jak śmiali...
-Zbierz żołnierzy. Zaatakować tych obrońców powiedzmy 3 jednostkami elitarnymi.
-Panie..
-Wykonać.

Melkar zauważył że jedyny oprócz jego nożownik w drużynie ma kłopoty z przysadzistym wrogiem. Korzystając z okazji podbiegł do przeciwnika i wbił mu nóż w ramie, a drugi w bok. Chłopak spojrzał na niego udręczonym wzrokiem.
-Dzięki.
-Pobiegnij do koszar, powiedz że potrzebni nam są tu wszyscy którzy nie są ranni – galhijczyk rozejrzał się po polu bitwy, na nogach trzymali się wszyscy jego Straceńcy, ale jeden z nich walczył z nożem wbitym w udo. Zaraz też ruszył mu pomóc. Starając się nie stawać na rannej nodze żołnierz trzymał gotowy do użycia topór w prawej ręce. Zdawał sobie sprawę że im dłużej walczy tym więcej traci krwi i zmniejszają się jego szanse na przeżycie. Vanguardczyk spróbował zaatakować toporem uderzając od doły tak by przeciwnik by się obronić tarcza musiał odsłonić głowę, gdy tak się stało drugą ręką opancerzoną w stalową rękawicę zdzielił imperialistę w twarz. Ten jednak uderzył mieczem na wysokości brzucha, broń szczęśliwie trafiła w sztylet galhijczyka. Kolejny cios sojusznika uciął wrogu rękę.
-Idź do medyka.
-Tak, jest – żołnierz zaczął wycofywać się powoli, uważając na jego ranną nogę. Nie zaczepiany przez nikogo wydostał się szczęśliwie ze strefy bitwy. Gdy już odprowadził wzrokiem podwładnego, zaatakował kolejnego przeciwnika toczącego bój z jednym z pozostałych przy życiu jeźdźców. Wyżej położony wojownik wymachiwał przed sobą mieczem by odpędzić przeciwnika, ten jednak tylko jednak przesuwał się krok w którąś stronę. Podbiegając do przeciwnika nożownik uderzył nożem by odtrącić mu broń, drugą ręką wyprowadził cios w klatkę piersiową, nóż wbij się w kolczugę z głośnym trzaskiem.
-Jeźdźcze! Gdzie jest wasz dowódca? – słowa młodzieńca co chwile przerywał głośny wdech powietrza.
-Tam – wskazał na człowieka, o siwych rozpuszczonych włosach, nie noszącego hełmu i walczącego z dwoma wojownikami. Trzymał po mieczu w każdej ręce i walczył nimi jak szaleniec. Mimo to Melkar nie zauważył na nim żadnych poważniejszych ran. Kolejny raz galhijczyk zlustrował pole bitwy: jego żołnierze nadal się trzymali lecz lada chwili padną pod naporem wroga, każdy z nich walczył z co najmniej dwoma przeciwnikami. Spojrzał na mury, schodziło z nich dwudziestu paru Straceńców, rozpoznał w nich drużynę Arthasa. Zaraz też podbiegł do chorążego.
-Dobrze że jesteście. Zaraz przybędzie reszta
-Nie mam za dobrych wieści. Pod same mury podjechał Jednooki. Chwile po jego powrocie wymaszerowały trzy elitarne oddziały. Będą tu za parę minut.
-Zabijemy ich i tyle – mimo spokojnego tonu młodzieniec martwił się coraz bardziej. Nawet gdy przybędą wszyscy Straceńcy, to oni będą mieli przewagę liczebną. Dużą.

Walcząc z czterema przeciwnikami naraz L’oric zastanawiał się nad tym co teraz zrobić. Odbił cios miecza, sztych swej prawie półtora metrowej broni wbił w przeciwnika. Tym samym niestety wystawił się na ciosy innych. Buzdygan zrobił kolejne wgniecenie na jego i tak zniszczonej zbroi. Wrogi generał dysponował Dłonią, każde otworzenie Wrót będzie widoczne jak na dłoni. Jak na Dłoni? Cóż za ironia. Zauważył nagły ruch i sztylet wbił się w policzek jednego z jego przeciwników.
-L’orci! Zrób coś! Jesteś przeklętym przez Czarnego magiem! – Melkar gdyby tylko miał tyle siły zapewne rzucił by nim o ziemie albo ścianę – zaraz tu będą trzy kolejne oddziały! Elitarne!
-Na Wszystkich Moich Przodków. Dobra już się biorę do roboty. Chodź ze mną na mur. – już coś robię? Tylko co?
-Moment – galhijczyk poszukał wzrokiem swego poprzedniego posłańca który wrócił już z posiłkami i skinął na niego ręką – leć do Księcia D’azza, znajdź go. Powedz mu że to wiadomość ode mnie i że zaraz do nas przybędą trzy elitarne oddziały. Prosimy o posiłki. Zrozumiałeś?
-Tak jest – gdy kurier tylko odszedł zaraz pojawili się obok niego dwudziestu paru ludzi odzianych w zbroję ze skóry tygrysów. Wszyscy oni byli w mniejszym lub większym stopniu ranni.
-Zabiliśmy ich wszystkich. To co masz przed sobą to Pustynne Lwy. Obroniliśmy też wasz kawałek muru. – gdy zdał sobie sprawę z tego co zrobili ogarnął go wielki podziw.
-Czy będziecie z nami dalej polować?
-Staniemy na murach, będziemy czekać na wroga.
-Melkar! Chodź ze mną! – L’oric wyglądał na jeszcze bardziej przerażonego niż przed chwilą, gdy dowiedział się że w ich stronę podążają trzy oddziały specjalne. Widząc to bez sprzeciwu ruszył za nim, Pustynne Lwy szły za nimi.
-Zaraz ci wytłumaczę o co chodzi. Na moją komendę chowasz głowę i zasłaniasz oczy rękami. Wy tez – wskazał na grupę dzielnych żołnierzy która stała za nimi. Mag po chwili zaczął coś mówić do siebie pod nosem – Teraz! – Melkar wykonał polecenia maga a mimo to przed ręce zobaczył jakieś odległe światło. Gdy otworzył oczy i spojrzał za mur zobaczył trzy oddziały leżące na ziemi, wszyscy oni byli jeszcze w szoku po utracie wzroku. Nagle z muru zeskoczył jakiś kształt, za nim kolejny i jeszcze następne. Odległość między nimi a elitarnymi jednostkami pokonały w ciągu trzech uderzeń serca. Dwadzieścia trzy tygrysy wpadły pomiędzy trzystu żołnierzy imperium, tylko że one miały wzrok. Imperialiści ginęli w zastraszającym tępię, po chwili masakra skończyła się, wszyscy wrogowie leżeli martwi, pięćdziesiąt metrów od murów miasta.
-Na Czarnego Wędrowca. Widziałeś to? Oni nie brali jeńców. Zabili ich wszystkich. A ta przemiana! – w jego słowach dało się słyszeć smutek, fascynacje. -Jesteś jeszcze młody. Zobaczysz jeszcze wiele cudów, teraz chodź. Jeśli sobie z tego jeszcze nie zdałeś sprawy ten Jednooki głupiec zaraz przyśle tu pewnie zabójcę i Wielkiego Maga.
-Już schodzimy
Gdy tylko zszedł na dół podszedł do niego Książe, jego zbroja była w strzępach, widać było na niej szczelinę powstałą od uderzenia toporem
-Gdzie ci wrogowie?! Myślałem że jesteś rozsądny! Stracę przez ciebie ludzi!
-Leżą pięćdziesiąt metrów za murami. Martwi. Te Pustynne Lwy. Oni coś zrobili.
-To byli zmiennokształtni Książe – młodzieniec w duchu był wdzięczny L’oric’owi że zdjął z niego trud tej rozmowy – oślepiłem te trzy oddziały a oni ich zabili. Wszystkich.
-Radzę się wam stąd wynieść…
-Wiemy co zrobiliśmy i poniesiemy tego konsekwencje – galhijczykowi jego głos wydawał się dziwnie zachrypnięty. Przez bramę weszli właśnie odziani w tygrysie skóry wojownicy.

Jeast zacisnął pięści i skoczył w stronę przyjaciela: czarno skóry Galain miał prawie dwa metry wzrostu, czerwone oczy lśniły w mroku nocy. Jego chwilowy przeciwnik był jego przeciwieństwem, Lio’san.
-Wiesz mi szanuje cię, tylko z tego powodu jeszcze żyjesz – wydawałoby się że oczy Dziecka Ciemności strzelają błyskawicami.
-Nie żartuj sobie mój drogi Jeastcie, jedynym powodem dla którego Falar żyje jestem ja – Pani Loriel, w tej wyprawie reprezentowała Dolisów, potężną magiczną rasę. Byli to humanoidzi, od ludzi rozróżniały ich mekhi: organiczne rogi, które poruszały się zależnie od nastroju. W tej chwili wyrażały zirytowanie – naprawdę z chęcią zobaczyła bym ten pojedynek. Taki pokaz magii! Jednak wstrzymam się.
-Zabije go! Śledził nas Pani.
-Martwiłem się o nią czarnoskóra pokrako!
-Pokraka?! Już ja ci pokaże!
-Nic mu nie pokażesz – ruchy mekhi wykazywały coraz większe zdenerwowanie – Zawrzyjmy przymierze.
-Przymierze?
-Nieważne. Ale jeśli dwoje z nas che się spotkać, trzecie nie robi z siebie idioty. Jasne?
-Niech będzie.
-Jeśli musi.
-Teraz za mną – gdy Pani się oddaliła poza zasięg słuchu, pogodzeni przyjaciele zaczęli rozmowę.
-Wiesz co? Podobają mi się nogi jednego z naszych sojuszników.
-O tak całkowicie się z tobą zgadzam...

-L’oric może wejdziemy do Wrót, tam nas nie znajdzie ten pieprzony zabójca – Melkar nie widział nawet jak można się ukryć, na przykład teraz dwa metry od niego stał imperialny żołnierz który walczył z Zalą. Gdyby coś poszło nie tak wyszedłby z kryjówki, nie zważając na rozkazy maga, to była Wężousta.
-A myślisz że co? Nie zauważy Wrót? Wejdzie za nami!
-W ogóle czemu ten twojej sztuczki nie używa się na każdym polu bitwy? Jest zabójcza.
-Hmm, wiesz nie wszyscy są Lio’san. A nikt inny z naszej magii nie korzysta.
-Wiedziałem że z tobą jest coś nie tak. Nic mnie nie obchodzisz, siedź tu! Ja wracam na pole bitwy – ruszył w kierunku wroga walczącego z przyjaciółką. Wbił mu sztylet w plecy i ruszył ku kolejnemu przeciwnikowi. Od czasu zniszczenia elitarnych oddziałów wrogiego generała na wschodnią bramę pomaszerowało prawię tysiąc żołnierzy i byli w ciągłym odwrocie.
-Melkar zdecydowałem się. Zawołaj L’orica, niech otworzy Wrota. Wszyscy pokonamy przez nie pewien dystans by wydostać się do innego miasta – Arthas, po śmierci dowódcy Straceńców wszedł na jego miejsce.
-L’oric! Wyłaź! Masz otworzyć to twoje cholerstwo! Wycofujemy się.
-Jesteście wszyscy nienormalni. No jeśli tak chcecie. Nie będę otwierał tego na ulicy, na dodatek tu toczy się bitwa – tam wskazał na budynek który jakimś cudem utrzymał się w miarę cały. Cały oddział ciągle walcząc wycofywał się krok po kroku. Biały mag pierwszy wszedł do kamienicy, w sali otworzył portal. Chwile potem zabarykadowano drzwi. Po kolei wskakiwali do niego żołnierze. Gdy na miejscu został już tylko Lio’san i Melkar drzwi padły pod naporem żołnierzy imperium. Do środka wskoczył ubrany na ciemno wojownik, który nie nosił zbroi. Na pierwszy rzut oka młodzieniec nie zauważył też żadnej broni.
-Dłoń! Do cholery – zakuta w starożytną zbroje ręka uderzyła galhijczyka w plecy tak mocno że całe powietrze opuściło jego płuca. Gdy wstał zobaczył że wcale nie jest w tej pięknej krainie którą pamiętał z poprzedniej wycieczki do Wrót Światła. Zaraz też za nim pojawił się L’oric.
-Co do Czarnego...
-Przyjacielu powiesz mi gdzie jesteśmy?
-We wspomnieniu, tej równiny. Widzisz tę skałę? Ona stoi na placu wschodnim. Jesteśmy w wspomnieniu tego miejsca.
-Jak? Niemożliwe.. przecież otworzyłeś Wrota
-Magia jest kapryśna...
-Magu – odezwał się Arthas trzymający sztandar w ręku – umiesz stąd wyjść?
-Nawet jeśli tak to nie spróbuję tutaj. Wylądowali byśmy w środku ich armii. Ruszamy – Mag skinął ręką i zaczął iść w kierunku, jak się wydawało młodzieńcowi południowym.

Po paru dniach wędrówki weszli pomiędzy skały, wystające z równiny tu i ówdzie oraz tworzyły istny labirynt. Wszyscy byli już zmęczeni, niektórzy ledwo utrzymywali się na nogach. Melkar podszedł do Arthasa
-To twój drugi raz, czy wtedy też było tak źle?
-Wtedy to było piwko. Teraz to jest katastrofa, ten niegasnący ogień na horyzoncie?
-Nie wiem co to jest. L’oric też nie wie, pytałem się go.
Nagle do obozu wpadł z jeden z Pustynnych Lwów pod postacią tygrysa, gdy tylko zmienił się ponownie w człowieka zaczął mówić.
-Armia! Podejrzewam że około czterdzieści tysięcy wojowników. Nie unikniemy kontaktu - po wysłuchaniu dokładniejszej relacji padła decyzja by rozbić obóz i poczekać na nieznane istoty. Czekanie jest rzeczą straszną, mimo iż jak dowiedział się od kilku weteranów, ostrzenie broni zabijało czas, w przypadku galhijczyka nie sprawdziło się to w ogóle. Sam przecież mógł zaraz zginąć. W pewnym momencie wokół doliny w której się zatrzymali pojawiły się małe przysadziste istoty, w rękach trzymały topory. Wszystkie posiadały brody, grubo ociosane twarze nosiły wiele blizn, po przyjrzeniu się bliżej młodzieniec stwierdził że nie można nazwać tego armią. To są jakieś szczątki. Wielu wojowników nie miało rąk lub nóg, lecz nie przeszkadzało to im trzymać swych ogromnych toporów nawet w brakujących dłoniach. Jeden z martwiaków ruszył krok do przodu.
-Kim jesteście? – jego głos ochrypły brzmiał jakby nie był używany od tysiącleci, z przerażeniem Melkar stwierdził że tak właśnie mogło być. Jedynym który wstał był L’oric, otrzepał się z wszędobylskiego pyłu.
-Witajcie Jaghra Tilowie, ja jestem Lio’san, podejrzewam że nas pamiętacie. Ci tutaj – wskazał na Straceńców – to ludzie. Jedna z młodych ras.
-Pamiętam was Dzieci Światła. Jestem Gros, a to mój klan. Mam nadzieje że znasz nasza misje.
-Muszę cię zmartwić. Jesteśmy we wspomnieniu tej krainy. Nie ma stąd wyjścia, chyba że się nad wami zlituje jakiś bóg. Niestety sam byłem przy zniszczeniu klanu Farlya. Orumack i Heark ostatnio kiedy o nich słyszałem przegrywali walkę o kontynent Rarku.
-Wyczuwaliśmy że nasi kuzyni nieruchomieją. Będziemy wędrować przez te krainę aż się ktoś nad nami nie zlituje. Niech tak będzie – nagle wszyscy zaczęli iść dalej – dzięki ci magu.
-L’oric, kto to był? – zapytał galhijczyk gdy tyko przybysze odeszli.
-Jaghra Til, pradawna rasa. Ich klątwą jest to że nie zginą jeśli żyje choć jeden z ich przeciwników. Paru się ich namnożyło – głośne westchnięcie wyrażało smutek białego maga.

Po kolejnym dniu marszu rozbili obóz w kolejnej kotlinie. Po raz setny w ciągu ostatnich dni ostrząc noże Melkar szukał wyjścia z sytuacji. Niedaleko niego, przy ogniu siedziało trzech żołnierzy, na pierwszy rzut oka wydali się oni mu dziwni więc przybliżył się. Na jego widok jeden z żołnierzy odezwał się.
-Kapral Grzebaczek, witaj! Podobno znasz maga. Nie wiesz czemu nas nie wyprowadza?
-Nie potrafi.
-Szeregowy Lutnia. Tak, wygrałem dukata Mierzwa, mówiłem że siedzimy w tym bardzo głęboko – młodzieniec zauważył że ostrzenie broni było jedyną rozrywką jego sojuszników więc po całym obozie rozchodziły się dźwięki tak prostej i zajmującej czas czynności. Wojownik który odezwał się pierwszy znów zabrał głos.
-Kolejny dukat że wyjdziemy stąd.
-Zgoda!
-A co będzie jak przegram? Jak odbierzesz nagrodę? – Mierzwa Grzebaczek roześmiał się na cały obóz.

W całkowicie innym miejscu, we Wrotach Ognia trzy postacie podążały szlakiem, pomiędzy dwoma ścianami z płomieni. Atak nadszedł niespodziewanie, strzały poleciały ze wszystkich stron, ale cel był tylko jeden. Przeszyta dziesiątkami strzał Doliska odpowiedziała magią. Fale srebrzystych czarów rozprzestrzeniały się w każdą stronę niczym zabójcza nova. Nagle nad głowami trzech wędrowników rozbłysło światło, które oślepiło wrogów. Po chwili przez ogniste ściany zaczęły przebijać się postacie, dziesiątki uzbrojonych w dwuręczne miecze postaci. Dwójka strażników mistrzyni magii wyciągnęła miecze. Oba skwierczały od oplatających je zaklęć. Martwiaki w większości wrogów wzbudziły by strach, mając tysiące lat na ćwiczenie walki orężem były przeciwnikami ponad siły dla większości istot. Dla większości. Kolejni przeciwnicy zabici Czarnym Ostrzem Jaesta tylko go wzmacniały. Była to jedna z niewielu broni która gdy zadała śmiertelny cios, składała ofiarę bogini. Bogini była bardzo łaskawa dla Galaina który zapewnił jej przeszło tysiąc dusz. Światło, broń Falara posiadał inne właściwości, dla wrogów świeciła oślepiającym blaskiem. Obie były naostrzone do granic możliwości, przegniłe ciało siekały na kawałki. Broniona przez strażników Magini uleczyła się jednym z wielu znanych jej zaklęć. Strumień wrogów napływał jednak nieprzerwanie, na miejsce każdego upadającego przeciwnika przybywali następni. Coraz to nowe rany zdobiły dwóch strażników, po kolejnych minutach walki znów zaczęły świstać strzały. Coraz więcej pocisków wbijało się w ciało kobiety, kolejne fale czarów nie mogły powstrzymać martwiaków.
-Falar! Zostań na ziemi! – głos Jaesta był zniekształcony przez opuchnięte usta, cała jego twarz była we krwi. Po chwili w okolicy poczuć można było charakterystyczny zapach, ryk czarnego smoka wzlatującego w powietrze usłyszeli wszyscy korzystający w tym czasie z Wrót Ognia.
Niektórzy czarodzieje na odległych kontynentach padali na ziemie ogłuszeni, innych, potężniejszych wielkich magów przechodziły dreszcze. Wiedzieli że w źródle ich mocy, jest ktoś lub coś bardzo potężnego. Być może chce się wydostać, więc lepiej nie otwierać portali. Szanse że uwolnione stworzenie okazało by wdzięczność były bardzo małe.


wogole juz gdzies to publikowalem, ale stwierdzilem ze znow zaczynam to pisac Razz


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
obi-wan




Dołączył: 21 Wrz 2005
Posty: 286
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: CoruscanT

PostWysłany: Nie 14:31, 10 Gru 2006    Temat postu:

Asim pamietasz jak ja zamiescilem moje dluuugie opowiadanie? nikomu sie nie chcialo czytac bo bylo za dlugie. Tak samo tutaj. Mysle ze jak je podzielisz to wiecej ludzi se przeczyta. Opowiadanko bardzo dobre i wciągające, oby tak dalej Smile

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Asim
Administrator



Dołączył: 10 Wrz 2005
Posty: 143
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 0:21, 11 Gru 2006    Temat postu:

teraz juz beda krotsze kawalki Razz

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Bractwo Wiernych Jedi Strona Główna -> http://bwj.netarteria.pl/Forum/ Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin